Feeds:
Wpisy
Komentarze

Skończmy z naiwną wiarą, że świat swobodnie dryfuje w kierunku liberalno-demokratycznego porządku – ostrzegają dwaj wybitni brytyjscy intelektualiści, John Gray i Tony Judt. Ale czym tę wiarę zastąpić? Ich odpowiedzi są różne.

Różni ichGray bardzo wiele. John Gray był w latach 80. i 90. filozoficzną twarzą najpierw tatcheryzmu a później blairyzmu, podczas gdy Tony Judt uważał Tony’ego Blaira za niemalżę zdrajcę rujnującego socjalne zdobycze Wielkiej Brytanii. Gray to filozof, który wymyka się klasyfikacjom ideowym, zaś Judt to historyk o ewidentnie lewicowych skłonnościach. Gray skupia się na nakreślaniu granic racjonalnych projektów politycznych, natomiast Judt przejawia tęsknotę za społeczeństwem dostatnim i spokojnym. Gray wyglądałby na współczesnym wiecu politycznym jak kiszony ogórek w torcie, natomiast Judt mógłby rozpalać umysły młodzieży do działania.

Gray ostrzega przed nadmierną wiarą w moc zmieniana świata: „Problemy, z jakimi dziś się mierzymy, nie będą rozwiJudtązane na mocy jakiejkolwiek decyzji. Dojdzie raczej do zmian, których nikt nie jest w stanie przewidzieć lub kontrolować“. Judt roztacza odważniejsze wizje: „Naszym dzieciom jesteśmy winni świat lepszy od tego, który odziedziczyliśm“.

Te wszystkie różnice są doskonale widoczne w ostatnich książkach obu autorów. „Milczenie zwierząt. O postępie i innych mitach“ (2013, tłumaczenie moje) Graya oraz „Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach“ (2010) Judta to dzieła zasadniczo odmienne. Inspirujące, ale w inny sposób, ciekawe, choć z innych powodów.

A jednak, mimo wszystkich różnic, obu autorów łączy jedna myśl, która skłoniła mnie, by napisać o nich jeden artykuł. Jest nią brak wiary, że świat z natury rzeczy zmierza ku lepszemu. W dużym uproszczeniu możnaby napisać, że jest to brak wiary w globalny, liberalny porządek budowany od czasów Margaret Tatcher i Ronalda Reagana. Lecz nie chodzi nawet o łatkę „liberalny“, a bardziej o to, jak głęboko we współczesnych ludziach zakorzeniło się przekonanie, że powoli, mozolnie, ale z coraz więszymi sukcesami budujemy od kilkudziesięciu lat lepszy świat. O wiarę, że gdzieś za horyzontem kryje się współczesne Eldorado polityczne, kraina spokoju i szczęśliwości, lub przynajmniej rosnącego dobrobytu.

Jako symbol takiej wiary najłatwiej przywołać Francisa Fukuyamę i jego „Koniec historii“, ale podobnych symboli jest znacznie więcej. Ben Bernanke, amerykański ekonomista i szef banku centralnego USA, dekadę temu mówił o „Wielkim Uspokojeniu“ („Great Moderation“), czyli wyeliminowaniu zagrożenia wielkich kryzysów. Richard Dawkins, brytyjski biolog, ogłosił, że Boga nie ma, a do poznania świata wystarczy nam nauka. Robert Kagan, amerykański historyk i politolog, przekonywał, że dominacja USA nad światem przynosi pokój i demokrację. Thomas Friedman, znany publicysta „New York Timesa“, przekonywał, że świat jest płaski, a granice geograficzne i kulturowe tracą na znaczeniu.

Takie opinie umiejscowiły się w masowej wyobraźni: świat jest spokojny, a nawet jak trafiają mu się konflikty wywoływane przez złych ludzi, to siły dobra muszą zwyciężyć. I co najważniejsze: świat zmierza do jednego celu.

Gray i Judt chcą zburzyć owo błogie poczucie nieuchronności dobrych rzeczy.

***

„Silence of Animals. On progress and other myths“ to nowe, wydane w tym roku, dzieło Graya, w którym wraca on do swoich  starych tez, tyle że w formie lżejszej, mniej filozoficznej, a bardziej literackiej. Podróżuje w nim przez dzieła kultury, które odbiają jak w lustrze jego tezę: świat jest chaotyczny, a większość naszych wyobrażeń na jego temat to mity. I o ile rola tych mitów jest istotna w porządkowaniu wiedzy o świecie, o tyle niektóre z nich są wyjątkowo złe, gdyż kryją się za atrakcyjnymi maskami: jak mit samorealizacji (którego hasłem przewodnim jest: „bądź sobą“), a przede wszystkim mit o nauce jako metodzie odkrywania prawdy.

Cytuje Gray angielskiego pisarza Arthura Koestlera, który po okresie zafascynowania komunizmem zaczął demaskować totalitarną mentalność. „W młodości wydawało mi się, że wszechświat jest niczym otwarta książka zapisana równaniami fizycznymi i społecznymi pewnikami, podczas gdy teraz ukazuje się on niczm tekst napisany niewidocznym tuszem“. Ten niewidoczny tusz przewija się przez całą książkę Graya. Pojawia się w niej T.H. Hulme, poeta imagizmu, który uważał, że otaczający świat jest ekstremalnie trudno opisać słowami, gdyż słowa są tylko formą kompromismu między jedną osobą a drugą. Pojawia się Zygmunt Freud z niedającymi się pogodzić erosem i tanatosem. Spotykamy Robinsona Jeffersa, poetę, który widział wszechświat jako twór (proces) bezcelowy. Nad wszystkim unosi się myśl wyrażona przez samego Graya: „Kiedy akceptujemy, że świat nie ma określonego znaczenia, uwolniamy się z ograniczeń, które sami tworzymy (…). Stwierdzenie, że wokół nas nie ma niczego absolutnie istotnego może pozornie odzierać świat z jakichkolwiek wartości. Ale ta nicość może być naszym największym skarbem, ponieważ otwiera przed nami nieograniczony świat, który istnieje poz nami“.

Czy to ma jakiś sens polityczny lub ekonomiczny? Pytanie brzmi dość zabawnie, bo chcemy dopatrzeć się sensu u autora, który większość mainstreamowych wyobrażeń o sensie kwestionuje. Ale Gray to postać dla myślenia o polityce na tyle istotna, że za tymi literackimi wariacjami coś się oczywiście kryje.

Można przypuszczać, że za tym trudnym do przyswojenia buntem przeciw nauce, kryje się w tradycyjnie konserwatywna myśl: nie ogranizujmy życia na podstawie rzekomo naukowych, pozornie logicznych i ułudnie ponadczasowych norm. Nie ulegajmy utopii, zarówno socjalistycznej, jak i liberalnej. Nie wyznawajmy Marksa, ale zapomnijmy też o Hayku (którego swoją drogą Gray kiedyś podziwiał). Nie dajmy skusić się wierze, że świat można zmienić na lepsze w jakikolwiek oczywisty sposób. Bądźmy ostrożni. Nie bądźmy misjonarzami wielkich idei, jakkolwiek byłyby one szczytne. Wolność? Uznawać, że ludzie kochają wolność to jakby uznać historię ludzkości za niebyłą. Stąd już tylko krok do odrzucenia wielu współczesnych przekonań definiujących liberalny porządek.

Ale można też poprzestać na prostym stwierdzeniu, że Gray to po prostu pesymista.

Dość oczywisty problem, jaki pojawia się w tym miejscu, jest następujący: możemy odrzucić wielkie idee, czy naukowe mżonki, ale przecież jakiś fundamentów koncepcyjnych do podejmowania decyzji potrzebujemy. Tu Gray jest słaby. Działa raczej jak buldożer niszczący stary biurowiec, ale nie ma w nim kogoś, kto na miejsce ruiny postawiłby nową konstrukcję. To zresztą zarzut, który stawiają mu na Wyspach najczęściej: jest kontestatorem, nic nie buduje.

Judt jest w tym aspekcie lepszy, choć zapewne wielu wyda się bardzo kontrowersyjny.

***

Książka „Źle ma się kraj“ powstała w warunkach absolutnie nieprawdopodobnych. Judt dyktował ją asystentce będąc zupełnie unieruchomionym przez stwardnienie zanikowo boczne, na które zachorował w 2008 r. i które już dwa lata później doprowadziło go do śmierci. Z natury rzeczy nie są to wysublimowane eseje, pełne popisów erudycji – jak u Graya – a raczej manifesty polityczne o bardzo dobrym podkładzie historycznym i filozoficznym.

Nic nie jest nieuniknione, polityka i życie społeczne są jak najdalej od praw naukowych – ta myśl łączy Judta z Grayem. „Nic nie jest konieczne, ani  nieuniknione. Komunizm nie musiał nadejść, nie było też powodu, dla którego miał trwać wiecznie; nie mieliśmy też jednak żadnych podstaw, by sądzić, że upadnie. Postępowcy muszą się pogodzić z nieprzewidywalnością polityki“.

U Judta postępowcy nie są jednak kategorią tak ogólną, jak i Graya, który zalicza do nich wszystkich wierzących, że dzięki nauce świat można uczynić lepszym. Judt uderza w bardzo konkretną grupę polityczną: neoliberałów, którzy zaczęli od lat 70. XX wieku dominować na anglosaskiej scenie politycznej, oraz ich wychowanków, takich jak Tony Blair czy Bill Clinton. Popełniają oni ten sam intelektualny błąd, jaki na początku XX wieku przytrafił się lewicy: wierzą, że światem rządzą naturalne prawa, które obywatele poszczególnych państw muszą po prostu powoli odkrywać. Między liberałami i marksistami paradoksalnie jest silny związek: „Podobnie jak bankierzy starej daty i neoklasyczni ekonomiści, marksiści uważali, że kapitalizm rządzi się prawami, których nie da się nagiąć ani złamać, w związku z czym próby wpływania na jego funkcjonowanie mijają się z celem“.

Wylewa Judt oczywiście gorzkie żale, które doskonale znamy z setek innych współczesnych tekstów, że neoliberałowie winni są kryzysowi, narastającym nierównościom, wyalienowaniu współczesnego człowieka od społeczeństwa itd. Argumentacja ta jest doskonale znana i myślę, że Judt nie wprowadza do niej nowych wątków. Pewne argumenty są słuszne, ale taki blame game nie za bardzo do mnie przemawia.

Co natomiast istotne, to postulat przywrócenia znaczenia polityce jako masowemu zaangażowaniu w sprawy wspólne. Smutna jest ocena współczesnej polityki: „Podczas długiego stulecia liberalizmu konstytucyjnego, od Gladestone’a po Lyndona Johnsona, zachodnimi demokracjami kierowali wybitni mężowie stanu. Niezależnie od poglądów politycznych Leon Blum, Winston Churchill, Luigi Einaudi, Willy Brandt, David Lloyd George i Franklin Roosvelt byli przedstawicielami klasy politycznej głęboko wrażliwej na zobowiązania moralne i społeczne. Pytanie, czy to okoliczności, czy też kultura sprawiły, że ludzie tego kalibru zajęli się polityką, pozostaje otwarte. Obecnie nie działa ani pierwszy, ani drugi czynnik. W sensie politycznym żyjemy na poziomie Pigmejów“.

Może to ocena nieco sentymentalna, może przejaw naiwnych marzeń. Ale trudno nie zgodzić się ze spostrzeżeniem, że współcześnie ludzie czują się bardzo oddaleni od polityki, która jest sprzedawana jako pole działań eskpertów. Trudno nie zgodzić się, że często politykę traktuje się jako proces dążenia do jedynego, racjonalnie uzasadnionego rozwiązania, zamiast jako proces walki o dobrze pojęte własne interesy. Nie chodzi oczywiście, by pozwolić działać wpływowym lobby, ale by wzbudzić w ludziach poczucie, że mogą walczyć o to, by żyło im się lepiej, bezpieczniej, dostatniej, spokojniej. Że polityka to pole do działania dla nich, a nie mitycznych specjalistów od zarządzania. A najważniejsza konstatacja to ta, że polityka odeszła od definiowania dobra wspólnego i przesunęła się w kierunku ochrony jednostek. Dotyczy to, co ciekawe, zarówno lewicy jak i prawicy. Ta pierwsza skupiła się na liberalizmie światopoglądowym, ta druga – na gospodarczym. A kto zajmie się społeczeństwem?

Judt oczywiście chciałby, żeby odrodzenie polityczne prowadziło do odrodzenia socjaldemokracji. Jest szczerze zaangażowany po stronie lewicy, ale jego najsilniejszym punktem jest to, że daleko mu do ideologizowania. Woła: walczmy o zmniejszenie nierówności, o szanse dla słabszych, ale nie podaje żadnych uproszczonych przepisów. Nie akceptuje wycofania państwa z życia społecznego, ale dostrzega jego słabości. Waha się między typowo lewicowymi postulatami, jak ograniczenie roli rynku w takich dzidzinach jak służba zdrowia czy transport, a bardziej liberalnymi rozwiązaniami, jak podniesienie wieku emerytalnego. Odrzuca Hayka, ale z pewną sympatią, bez pogardy typowej dla idowych „twardzieli“.

W jego lewicowym zapale jest coś z konserwatysty, kiedy dostrzega że radykalne rozwiązania nigdy nie są optymalne: „Wyzwoliliśmy się z założenia (…), że państwo gwarantuje najlepsze rozwiązanie wszystkich problemów. Obecnie musimy wyzwolić się z przeciwnego przekonania, że państwo – z definicji i zawsze – jest rozwiązaniem najgorszym“.

Ten cytat pozostawię zamiast mojego dalszego komentarza.

Ignacy Morawski

Ekspansja neoliberalizmu

Ponad 50 lat temu Friedriech Hayek przekonywał, że nadmierna ekspansja rządu musi prowadzić do zniewolenia. Nie miał racji. Ale neoliberalizm wniósł wiele dobrego do myślenia o gospodarce. Jego inspiracje, ekspansję i wpływy opisuje Daniel Stedman Jones w książce „Masters of the Universe. Hayek, Friedman and the Brith of Neoliberal Politics“.

Wyobraźmy sobie, że siedzimy przy stole otoczonym przez inteligentnych, młodych ludzi, będących już po dwóch-trzech lampkach wina i skłonnych do zaciekłych dyskusji politycznych. Ktoś rzuca hasło: Hayek! Próżnoby szukać wstrzymujących się od głosu. Dla niektórych to mistrz niemalże równy bogom, dla innych niemal szatan… Może przesadzam z nieco z tym wymyślnym opisem, ale chcę jedynie przypomnieć jak wielkie emocje budzą twórcy wielkich idei. A szczególnie liberalnej!

jonesTym bardziej podoba mi się książka Daniela Stedmana Jonsa o Hayku, Friedmanie i neoliberalizmie – rzetelna, żywa, ale też zdystansowana, bez klękania przed ołtarzem opisywanej idei. Brak może autorowi umiejętności szerokiego spojrzenia na czasy, które opisuje, zbyt dużo też uwagi poświęca wątkom filozoficznym a zbyt mało opisowi ekonomicznemu, ale te słabości nie przesłaniają zalet książki.

Jones pokazuje, jak Hayek i skupiona wokół niego pod nazwą stowarzyszenia Mont Perelin grupa intelektualistów z Europy i USA przeszli drogę od niewiele znaczących kontestatorów dominujących poglądów gospodarczych w latach 40. do głównych inspiratorów idei i polityk gospodarczych w latach 70. Jeszcze w latach 60. nawet wśród konserwatystów w USA i Wielkiej Brytanii trudno było szukać szerokiego poparcia dla idei neoliberalnych, a już w drugiej połowie lat. 70. lewicowy brytyjski premier James Callaghan ogłoszał, że keynesizm umarł. Friedrich Hayek, Milton Friedman – to byli królowie intelektualni. W stowarzyszeniu obecni byli również nobliści George Stigler, James Buchanan, czy Gary Becker.

Neoliberałowie to było dość zróżnicowane środowisko, które łączyła jedna idea, niechęć do ingerencji rządu w gospodarkę, oraz jeden cel – uczynienie z idei materię działań politycznych. Książka Hayeka „Droga do zniewolenia“ (1944) stała się czymś w rodzaju przewodnika intelektualnego dla tego środowiska, a później dla całego nurtu politycznego. Hayek gloryfikował zachodnią tradycję indywidualizmu, wywodzącą się z judaizmu i chrześcijaństwa, oraz ostrzegał przed próbami rzekomo rozumnego organizowania życia społecznego „z góry“. Jego ostrzeżenie przed zniewoleniem okazało się nietrafione, bowiem ekspansja rządów trwa, a zniewolenia ani widać ani o nim słychać, ale pełna argumentacja za przewagą wolnego rynku nad planowaniem rządowym wciąż może być źródłem inspiracji we współczesnych debatach politycznych.

Najsilniejszym punktem książki Jonesa jest opis, jak idee neoliberalne powoli przedostawały się do świata politycznego poprzez system think-tanków tworzonych w USA i Wielkiej Brytanii. Widać nie tylko wiarę, pasję i siłę przekonywania Hayeka, Friedmana i innych, ale również – co ciekawe – dość dużą rolę biznesu, jaki wspierał te instytucje. Friedman i Hayek nie staliby się ludźmi-instytucjami, gdyby nie dwa czynniki: wsparcie dużych pieniędzy oraz specyficzne okoliczności gospodarcze lat 70. To nie odejmuje pracom tych autorów wartości, ale pozwala znaleźć szersze wyjaśnienie ich popularności niż tylko quasi-religijne. Byli wybitni, zapewne nawet wielcy, ale na świecie żyją tysiące wybitnych ludzi, a tylko nieliczni mają tak wielki wpływ na bieg historii.

IM

Ignacy napisał ostatnio bardzo ciekawy tekst o  nagrodzie Nobla z ekonomii w tym roku.

http://www.ekonomia24.pl/artykul/790708,946591-Morawski–Mniej-sexy-ekonomia.html

Laureaci ostatniej edycji nagrody zaprzęgli matematykę i ekonomię do rozwiązywania takich problemów, jak znajdowanie dawców nerek, czy  miejsc pracy dla bezrobotnych lekarzy.

I to przypomniało mi, że kupiłem kiedyś ojcu książkę Hugo Steinhausa „Orzeł czy reszka?”.

Steinhaus był genialnym matematykiem i prekursorem teorii gier, którą stosują tegoroczni nobliści: Lloyd Shapley i Alvin Roth.

Steinhaus, tak jak oni, znajdował praktyczne zastosowania dla matematyki …

Wynalazł między innymi urządzenie zwane introwizorem – używane przy operacjach i, o ile dobrze rozumiem, niewymagające użycia szkodliwych promieni rentgenowskich.

Pomysł na ten wynalazek podobno przyszedł mu do głowy pewnego zimowego wieczoru, kiedy obserwował odbicie śnieżynek na swoim płaszczu w szybie wystawowej.

Sam Steinhaus twierdził, że jego największym odkryciem matematycznym był Stefan Banach.

Ponoć poznał go przypadkiem. Podczas spaceru po Plantach w Krakowie usłyszał spór dwóch młodych ludzi o jakąś całkę … (Nigdy nie słyszałem ani nie widziałem sporu o całkę, to musi być ciekawe widowisko 😉

Jednym z nich był Banach, samouk i geniusz, który zapisywał swoje teorie na serwetkach w kolejnych knajpach Lwowa. Asystenci z Uniwersytetu chodzili za Banachem i je zbierali.

Banach miał dostać kiedyś od samego Johna von Neumana czek z wpisaną cyfrą 1 i ofertą: dopisz tyle zer, ile chcesz. I przyjeżdżaj do pracy w USA. 

Czytałem gdzieś, że Banach odpowiedział mu, że to za mało, żeby opuścił Lwów.

Byłem przez chwilę we Lwowie i chyba rozumiem tę postawę.

Chciałbym kiedyś zobaczyć film o lwowskiej szkole matematyki. Taki „Piękny umysł”, tylko lepszy.

JN 

Fundacja Melindy i Billa Gates’ów wyłożyła kiedyś 1,7 mld USD na tworzenie małych szkół, tzn. takich, w których jest niewiele dzieci albo młodzieży. Z badań wynikało, że uczniowie w takich placówkach mają ponadprzeciętne wyniki w nauce.

Dlaczego? Od razu nasuwa się wyjaśnienie: bo nauczyciele mogą każdemu uczniowi poświęcić dużo czasu, zupełnie inaczej niż w dużych szkołach.

Doszło do tego, że Fundacja razem z kilkoma innymi znanymi organizacjami wspierała finansowo podział dużych placówek na mniejsze.

Problem polega na tym, że z badań, gdyby ktoś je dla Gates’ów zrobił w ten sposób, na pewno wyszłoby, że małe szkoły są też na czele listy najgorszych szkół.

Dlaczego?

To proste. Mamy wielkie pudło z piłeczkami do ping-ponga. Połowa jest czerwona (uczeń zły), połowa biała (uczeń dobry). Nie patrząc do pudła wyciągamy piłki, Ty i ja. Ty  dajmy na to 2, ja: 8. Powtarzamy to wielokrotnie. Notujemy gdy trafimy same białe, lub same czerwone i wrzucamy za każdym razem piłki z powrotem. Po jakimś czasie okaże się, że Ty (2 piłki)  miałaś/eś o wiele częściej same białe lub same czerwone (samych dobrych lub samych złych uczniów) – bo próba była mniejsza!

W szkole z małą liczbą osób jest większa szansa, niż w dużej placówce, że akurat trafi się grupa samych bardzo zdolnych dzieci. Albo na odwrót – ponadprzeciętnie duży odsetek będzie mieć słabiutkie wyniki w nauce.

To wszystko przeczytałem u Kahnemana w „Thinking. Fast and Slow”

Wspaniała książka. Już raz pojawiła się na tym blogu.

Powyższa anegdotka nie zmniejsza mojego szacunku dla charytatywnej działalności Melindy i Billa Gates’ów, bo wiem skądinąd, że mają na tym polu sukcesy i chwała im za to.

Ale sama ta historia, moim zdaniem, jest pycha! A wniosek z niej jest dość prosty : najpierw „think slow”, potem działaj.

JN 

Flow

FLOW

To pojęcie naukowe , a nie tylko hip-hopowe.

Wymyslił je psycholog Mihaly Csikszentmihalyi (tak, tak się nazywa 🙂

Więcej o flow tutaj:

http://wiki.idux.com/uploads/Main/FindingFlow.pdf

Flow to stan, w którym człowiek z łatwością i bez uczucia wyczerpania wykonuje czynności wymagające dużego wysiłku intelektualnego i fizycznego.

Znany amerykański psycholog Daniel Kahneman (Nobel z ekonomii z 2002 roku) pisze o dwóch różnych systemach myślenia: „Thinking, Fast and Slow” – to tytuł jego książki.

Fast? Odpowiedź na pytanie, ile to jest 2 plus 2.
Slow? 15 razy 18.

Myślenie szybkie, intuicyjne, bez wysiłku kontra myślenie, które wiąże się z potrzebą koncentracji.
Co ciekawe, jak udowodnił Kahneman, w trakcie korzystania z tego drugiego systemu rozszerzają się źrenice a serce bije szybciej.  Jeśli podczas szybkiego biegu będziecie próbowali obliczyć ile to jest 15 razy 18 – pewnie zwolnicie albo przystaniecie. Podwójny wysiłek fizyczny byłby trudny do zniesienia.

Myślenie typu slow jest wyczerpujące, dlatego naturalne jest unikanie go, jak tylko się da.

Sprzątanie, gotowanie, wstawić pranie, herbata, o tak herbata!, może jakiś spacer dla z d r o w i a – a potem dopiero czytanie notatek i podręcznika … Każdy były lub obecny student wie, o co mi chodzi.
Kahneman pisze o tym, że sam co chwila zagląda do lodówki albo robi sobie herbatę, byleby na chwilę oderwać się od pisania książki.

Dlatego stan flow jest fascynującym zjawiskiem. Sprzecznym z ludzką naturą:

Obiektywnie patrząc, trzeba uznać, że jazda autem z zawrotną prędkością po lodzie lub szutrze jest koszmarnie męcząca i w sumie mało przyjemna. Tak jak rozwiązywanie zadań z fizyki, czytanie ustawy o VAT, 90 minut biegania i przepychania się z Pepe i innymi obrońcami Realu Madryt, albo  zjazd z góry na nartach: w cienkim  ubraniu z foli i z prędkością, z którą normalni ludzie jeżdżą samochodami po autostradzie.

Nie dotyczy to Sebastiana Loeba, Newtona, mojego kolegi Pawła Blajera, Leo Messiego lub Alberto Tomby.

Te koszmarnie trudne rzeczy, to ich flow.

Najlepsze w nim jest oczywiście to, że może dotyczyć kosmosu rozmaitych rzeczy dostępnych dla każdego:
od nauki łaciny, przez robienie relacji giełdowych aż po jazdę na motocyklu.

Wydaje mi się, że przyjmując ludzi do pracy, nie powinno się marnować czasu na ankiety o ich mocnych i słabych stronach, umiejętności pracy w grupie i tym podobne, tylko pytać ich – co jest Twoim flow? 🙂

JN

Ruchir Sharma,  „Breakout Nations. In Pursuit of the Next Economic Miracles”.

Drinki w Sao Paolo są drogie, i to nawet dla zamożnych turystów.
To znak, że może się odrodzić przemysł motoryzacyjny w Detroit.

Związek między jedną a drugą sprawą jest prosty: Biały Rosjanin albo Krwawa Mary w Brazylii kosztuje dużo, bo brazylijska waluta
jest mocna. Na tyle mocna (czyli droga), że coraz bardziej opłacalna jest produkcja aut w USA.

To spostrezeżenia Ruchira Sharmy, który kieruje działem inwestycyjnym z rynków wschodzących w JP Morgan. Napisał przy okazji książkę „Breakout Nations. In Pursuit of the Next Economic Miracles”.

Może i niektóre wnioski, które autor wyciąga ze swoich obserwacji są trochę zbyt śmiałe, ale na pewno potrafi rewelacyjnie pisać:

O Chinach, gdzie kończy się era gigantycznego wzrostu napędzanego nie zawsze potrzebnymi inwestycjami – np. superszybką
(i superdrogą) kolejką na lotnisko, która startuje daleko do miasta i dojeżdza daleko od … lotniska.
Posłuchajcie apologetów chińskiego cudu – a potem popatrzcie na indesk giełdy w Szanghaju – jest najniżej od 3 lat. Rosnące koszty
pracy, zwiększające się długi samorządów, bańka na rynku nieruchomości: to kolejne wyzwania dla chińskich władz.

O Brazylii, gdzie drogi są tak słabe, że znaczna część zboża wysypuje się zanim ciężarówka dojedzie do portu.

O Turcji, która ma gigantyczny potencjał – bo po latach zmieniających się co pół roku rządów partia AKP przyniosła stabilizację.
Nie spowodowała (przynajmniej na razie) islamizacji tego państwa – mimo, że zwolennicy skrajnej świeckości chcieli dymisji prezydenta Gula, bo jego żona pojawiała się publicznie w chuście na głowie…

O Korei Południowej, która w 3 lata spłaciła długi po kryzysie 1998 roku. Naród ustawiał się w kolejkach, by oddawać biżuterię!
Korea to też oczywiście Samsung, Hyundai i LG, czyli historia utrzymania się w czołówce globalnych producentów.
Czyli ścieżka Niemiec – nie Japonii. (Indeks giełdy w Seulu nazywany jest Dr KOSPI – świetnie pokazuje zmiany globalnej koniunktury)

O Carlosie Slimie, najbogatszym człowieku świata, który żyje względnie skromnie – za to w otoczeniu dziesiątek ochroniarzy.
Tak funkfonuje Meksyk – wąziutka wartswa bogaczy, uprzywilejowanych, z koneksjami, z biznesami, które mają monopolistyczną pozycję i – reszta – biedota. Czyli mieszanka wybuchowa. Slim to wie; wie też o koszmarze porwań – dlatego woli nie obnosić się z bogactwem. (Co ciekawe, Slim mimo prób nie odniósł sukcesu w USA, gdzie konkurencja rynkowa jest nieco bardziej swobodna niż w Meksyku)

O Arabii Saudyjskiej, największym producencie ropy na świecie, który musi importować benzynę … bo nie dorobił się rafinerii.
(Jeszcze ciekawsze jest to, że Arabia i jej sąsiedzi importują piasek! Ten który mają nie nadaje się do produkcji szkła)

Przepiękny jest też rozdział o Indonezji – bardzo obiecującym kraju według Sharmy. W Jakarcie podobno nie można samemu jechać
autem w godzinach szczytu – w samochodzie muszą być co najmniej 3 osoby. Ludzie  wynajmują się jako pasażerowie 🙂

Nie spodobał mi się tylko fragment o Europie Centralnej. Sharma zaczyna ładnie – że trzeba uważać, by zobaczywszy Pragę lub Dubrownik dalej kierować się głową, a nie sercem… I dodaje, że nie dotyczy to Warszawy, w której trudno się zakochać od pierwszego spojrzenia. Och ty, w  ząbek czesany strączku łuskany! 😉 Warszawa  jest najpiękniejszym miejscem na świecie.

Poza tym – fantastyczna książka.

JN 

Jest wiosna lub lato 1942 roku. W Oksfordzie na dachu kaplicy King’s College siedzą razem i gapią się w niebo wypatrując niemieckich
bombowców dwaj najważniejsi ekonomiści w historii świata.
John Maynard Keynes i Friedrich von Hayek.

W podobny, tyle że mniej pretensjonalny, sposób zaczyna się książka Nicholasa Wapshotta:
Keynes Hayek. The Clash That Defined Modern Economics

Uwielbiam tę książkę z kilku powodów.

1) Po pierwsze fascynujące jest to, jak wielki wpływ na poglądy i teorie naukowców (i działania polityków) mają ich osobiste doświadczenia.

Keynes domagał się (często skutecznie), by państwo pobudzało gospodarkę, bo martwił go los bezrobotnych robotników – napatrzył się na ich nędzę w Wielkiej Brytanii.

Z kolei rodzina Hayeka została dotknięta plagą inflacji – zamożni wiedeńscy mieszczanie nagle stali się biedakami a młody Friedrich
przekonał się, jak zgubne mogą być interwencję władzy w mechanizmy rynkowe.

Na mechanizmy rynkowe stawiał też Ronald Reagan uważany (nie do końca słusznie) za polityka realizującego ideały klasycznej ekonomii Hayeka. Ojciec Ronalda w czasach Wielkiego Kryzysu starał się pomagać ludziom w znajdowaniu pracy. Często okazywało się to działniem próżnym – bezrobotnym bardziej opłącało się zostać na zasiłku niż iść do pracy. W czasach kariery w Hollywood Reagan przekonał się, że progresywny system podatkowy także zniechęca do pracy. W pewnym momencie przyszły prezydent USA zaczął odrzucać oferty , które wiązały się z koniecznością zapłacenia podatku w wysokości 96%…

2) Po drugie – pocieszające dla każdego, kto zetknął się z „Ogólną teorią …” Keynesa, jest też fakt, jak wielu
ludzi podkreślało, że spór Hayeka i Keynesa oraz jest często niezrozumiały, że kłócą się o definicje pojęć i znaczenie słów i że
nie wiadomo do końca, co jest istotą konfliktu.

3) A spór był momentami niezwykle ostry. Keynes i Hayek pisywali do siebie w pewnym momencie dwa razy dziennie (Royal Mail była sprawną instytucją i listy dochodziły dwa razy dziennie).
Obóz Keynesa był w Camridge. Jego akolici nazwali się Circus. Jednym z apostołów keynesizmu stał sie John Kenneth Galbraight, który uwielbiał JMK tak bardzo, że w podróż poślubną zabrał małżonkę do Camridge, by poznać swojego idola.

Hayek i jego ludzie mieli bazę w London School of Economics.
Przez lata FvH był niemal wyszydzany przez środowisko akademickie (był uważany za flat-earther, piękne brytyjskie określenie).
W pewnym momencie studenci na LSE mieli zabawę polegającą na tym, by przerwać profesorowi wykład i zacząć się z nim kłócić.
(Hayek kiedyś zaczął wykład mówiąć, że tego wieczora zajmą się stopami procentowymi, na co jeden z wrednych studentów-nygusów wtrącił:  „Professor Hayek, I really must beg to disagree.” Co ciekawe ów student był wcześniej wielkim fanem Hayeka, ale potem zdradził mistrza i został keynesistą)

Po upadku komunizmu i suckesach Thatcher i Reagana, na poczatku lat 90. karta się odwróciła.
Pole sporu w dużym stopniu przeniosło się na uczelnie amerykańskie. Salt water economists to byli naukowcy z obu wybrzeży – pogrobowcy Keynesa.
Ludzie Hayeka byli freshwater economists – siedzieli nad wielkimi jeziorami, głównie w Chicago.
Doszło do tego, jak pisze Wapshott, że w pewnym momencie nikt nie przyznawał się do keynesizmu – to określenie było trochę, jak obelga.

4) To wszystko byłoby tylko próżną anegdotką z życia wielkich naukowców, gdyby nie fakt, że ich pomysły przez ostatnie kilkadziesiąt lat rządziły światem.

Nowy Ład Roosevelta, Plan Marshalla (Amerykanie wyciągnęli wnioski z „Economic consequences of Peace” książeczki JMK, zwiastującej zgubne skutki nakładania ciężkich kontrybucji na Niemcy po pierwszej wojnie), sukces powojennych Niemiec oraz dwie – trzy dekady niebywałego europejskiego i amerykańskiego dobrobytu to są zjawiska, które miały inspirację Keynesowską.

Z kolei kontrrewolucja thatcheryzmu i reagonomics to do pewnego stopniu sukces Hayeka.

5) Wapshott, autor „Keynes Hayek …” to amerykański dziennikarz, który (jak wynika z informacji wydawcy) napisał wcześniej m.in biografię … George’a Michela. Może i nie zwiastowałoby to najlepiej książce o dwóch wielkich umysłach, ale jednak – czuć w niej dobry warszat biografisty.

Wapshott wie, jak przykuć uwagę:

– Keynes stracił majątek na giełdzie – potem się odkuł i zarobił jeszcze więcej niż miał poprzednio

– Hayek po wielu latach rozwiódł się ze swoją żoną – bo okazało się, że kobieta, którą naprawdę kocha jest wreszcie wolna.
Przeniósł się do Arkansas, bo tam prawo rozwodowe było wyjątkowo łagodne. By utrzymać nową żoną i zarobić na alimenty tułał się po
prowincjonalnych uczelniach a nawet specjalnie napisał książę – zrobiła klapę. No po prostu – uroczy, konserwatywny naukowiec,
typowy dżentelmen 🙂

– John F. Kennedy podobno nie odróżniał polityki fiskalnej od monternej. Tzn. odróżniał, ale tylko po tym, że nazwisko szefa FEDu zaczynało się na M. – jak monetary

I tak dalej …

Króko mówiąc: seks, miłość, wielkie pieniądze i walka o władzę nad światem.
No czego chcieć więcej od literatury? 🙂

JN 

Czytam książkę „Why Nations Fail”, którą opisał tutaj niedawno Ignacy. Jest znakomita.

Szczególnie spodobał mi się fragment dotyczący Związku Radzieckiego i opinii zachodnich intelektualistów na temat jego potęgi.

Słynny Paul Samuelson, noblista i autor fundamentalnego podręcznika do ekonomii, całkiem na poważnie wieścił, że już zaraz – już za chwileczkę Sowieci dogonią i przegonią Zachód. Samuelson napisał nawet, kiedy to nastąpi.

Fragment z „Why Nations…”:

„In the 1961 edition, Samuelson predicted that Soviet national income would overtake that of the United States possibly by 1984, but probably by 1997. In the 1980 edition there was little change in the analysis, though the two dates were delayed to 2002 and 2012”

Niewiarygodne.

JN

Bezcenna książka

Eduardo Porter THE PRICE OF EVERYTHING. THE TRUE COST OF LIVING 

Jedną z praprzyczyn kryzysu z 2008 była „wysoka cena” chińskich kobiet (i tym samym „niska cena” mężczyzn).

Tak wynika z tego, co mówił sam Alan Greenspan, były szef FEDu.
Już wyjaśniam – prowadzona przez Chiny polityka jednego dziecka doprowadziła do zaburzenia równowagi między płciami.
Rodzice, którzy mogli mieć dziecko woleli mieć chłopca, którego wychowanie jest najczęściej tańsze niż dziewczynki.
Efekt był łatwy do przewidzenia – ekonomiści z Harvardu szacują, że za kilka lat młodych mężczyzn w ChRL będzie o 30-35 procent więcej niż młodych dziewczyn. Już teraz, kawalerowie muszą zgromadzić duży posag, by znaleźć sobie żonę.  Morze
chińskich oszcżednośći, które powstało w ten sposób przepłynęło przez świat szukając bezpiecznych zatok, podniosło ceny amerykańskich obligacji (i zdołowało ich rentowności) oraz podpompowało bańkę na rynku nieruchomości.

Eduardo Porter, dziennikarz The New York Timesa napisał książkę o cenach: rzeczy, szczęścia, życia, pracy a nawet wiary.

Główna teza jest taka, że za całą masą decyzji, które ludzie podejmują w życiu stoi kalkulacja kosztów: jedno dziecko czy cała gromadka, mono- czy poligamia, wegetarianizm czy jedzenie mięsa, dbanie o środowisko  czy o wzrost gospodarczy, zatrudnianie wolnych ludzi czy niewolników.
Autor nie jest cynikiem i nie twierdzi też, że homo sapiens jest cynicznym homo oeconomicus, ktory zrobi wszystko,
 by zapłacić jak najmniej a jednocześnie zyskać jak najwięcej. Wprost przeciwnie – czasem im wyższa cena, tym lepiej.
Przykładem jest cena przynależności do grup religijnych. Chodzenie w czarnym chałacie i kapeluszu w upalny dzień lub post w piątek to koszt, który wyznawcy dwóch religii są gotowi ponieść za przywilej identyfikacji z okręsloną grupą. Gdyby grupa nie wymagała żadnych wyrzeczeń, jej istnienie straciłoby sens.
Cena bywa też dziwacznym fetyszem. Apple kiedyś spróbował sprzedawać tapetę na iPhone’a w postaci aplikacji, która na ekranie telefonu wyświetlała jaskrawokolorowy napis JESTEM BOGATY. Szybko ten produkt wycofano – ale w ciągu paru godzin, gdy był dostepny, zdążyło go ściągnąć kilka, może kilkanaście osób.
Koszt: prawie tysiąc dolarów.
Jeszcze bardziej szokujący przypadek to memorandum, które kiedyś podpisał Lawrence Summers, były doradca Baracka Obamy i rektor Harvardu. Główna myśl tego dokumentu była taka – należy eksportować odpady przemmysłowe do biednych krajów, ponieważ koszt pracy robotników w takich miejscach jest niski i straty w przypadku ich choroby lub śmierci będą niewielke…

Książka Portera jest historią ludzkich decyzji, dylematów i szaleństwa opisaną przy pomocy fascynujących historii, anegdot i danych statystycznych.

Amerykański dziennikarz pisze o tym co mówił i pisał Lincoln, Freud, Gandhi lub Marks.

I Snoopy – postać z kreskówki. Porter zastanawia się w pewnym miejscu, czym jest szczeście. Cytuje kilku autorów z powyższej listy. Najbardziej spodobało mu się jednak to, jak ten epistemologiczny problem sformułował Snoopy:

„My life has no purpose, no direction, no aim, no meaning, and yet I’m happy. I can’t figure it out.  What am I doing right?”

Genialne, frapujące i wywołujące (przynajmniej u mnie) uśmiech – tak, jak książka Portera.

JN

„Poor Economics: A Radical Rethinking of The Way to Fight Global Poverty“

To była najlepsza książka gospodarcza 2011 r. wg „Financial Times“. Esther Duflo i Abhijit Banerjee próbują odpowiedzieć na pytanie, jak pomagać biednym krajom: dając wędkę czy rybę? Robią to w sposób wyjątkowo innowacyjny, a ich podejście do rozwiązywania problemów gospodarczych można zastosować przy wielu innych problemach, nawet w krajach rozwiniętych.

ImageKiedy dwóch ekonomistów światowej sławy spiera się o moskitiery, to musi oznaczać, że owa moskitiera symbolizuje jakiś poważny problem toczący globalną gospodarkę. I rzeczywiście tak jest. Ci dwaj ekonomiści to Jeffrey Sachs z Uniwersytetu Columbia oraz William Easterly z Uniwersytetu Nowego Jorku. Ich poglądy na sens rozdawania ubogim ludziom w Afryce siatek przeciw komarom można uznać za symboliczny dla wielu współczesnych sporów ekonomicznych.

Sachs twierdzi, że siatki te należy rozdawać za darmo, gdyż ludzie w krajach zagrożonych są zbyt biedni, żeby je nabyć, lub sami nie są w stanie docenić zalet ich używania. Easterly uważa zaś, że rozdawanie za darmo sprawi, że ludzie i tak nie docenią zalet tych siatek, a dodatkowo rozdawnictwo może kompletnie zniszczyć rynek producentów. Problem jest o tyle istotny do rozwiązania, że używanie siatek zmniejsza zachorowalność na malarię o 50 proc.

Jest to standardowy spór, jakich w różnych aspektach pomocy ubogim jest bardzo wiele. Państwo czy rynek, pomoc czy nauka, wsparcie czy doradzanie? Duflo i Banerjee w swojej książce odpowiadają: NIEWAŻNE! Ich zdaniem na każde konkretne pytanie trzeba odpowiadać prowadząc szczegółowe badania. Wskazują, że znacznie więcej można osiągnąć dopracowując odpowiednio szczegóły polityki pomocowej, niż opierając ją na wielkich ideach. Są kwestie, w których rację mają zwolennicy większego zaangażowania państw w pomoc ubogim – jak problem rozdawania siatek, co do którego badania potwierdzają słuszność Sachsa – a są i takie, w których rację mają zwolennicy dominacji rynku.

Autorzy „Poor Economics…“ specjalizują się w badaniach randomizowanych, które służą odpowiedzi na pytanie, jak dany środek wpływa na zachowania ludzi. Badania takie stosują najczęściej firmy farmaceutyczne, ale można je również stosować do oceny skuteczności polityk pomocy ubogim. Tak jak losowo wybranym ludziom można podać lek, tak można wobec nich zastosować jakąś politykę – np. rozdać im moskitiery, założyć konto bankowe, dać nawóz po subsydiowanej cenie. W ten sposób można – porównując grupę docelową, z inną wybraną grupą, wobec której nie zastosowano danego środka – dość dobrze ocenić skuteczność stosowania różnych narzędzi zwalczania ubóstwa. Proste, ale jakż przydatne!

Zaskakujące jest, jak wiele tych badań wskazuje na nieskuteczność polityk stosowanych przez ONZ, rządy i różne fundacje. Najlepszy przykład to zwykłe rozdawanie jedzenia, a szczególnie ziaren. Duflo i Banerjee pokazują, że wbrew obiegowym opiniom, zdecydowana większość ubogich nie powinna mieć problemu ze zdobyciem odpowiednich ilości kalorii – ich dochód starcza do tego. Większym problemem jest jakość jedzenia, czyli ilość wartości odżywczych (ang. nutrients). Tu jednak okazuje się, że przeszkodą w ich zdobyciu nie jest dochód, ale po prostu nieświadomość korzyści wynikających ze spożywania odpowiednich pokarmów. Badania pokazały, że marginalny wzrost dochodu nie prowadzi do marginalnego wzrostu ilości spożywanych wartości odżywczych, gdyż ludzie wolą wydać dodatkowe pieniądze na małe przyjemności. Co w takiej sytuacji należałoby zrobić? Zaprzestać rozdawnictwa jedzenia jak leci, a więcej funduszy poświęcić na dostarczanie dzieciom i matkom w ciąży pokarmów wyższej jakości. Zysk z takich działań jest wielokrotnie wyższy niż rozdawnictwo ziaren wszystkim ubogim.

Autorzy wędrują przez różne dziedziny: od problemów z wyżywieniem, przez edukację i zdrowie, planowanie rodziny, po kwestie finansowe, jak oszczędzanie czy prowadzenie działalności gospodarczej. Pokazują jak bardzo małe inwestycje w pewnych obszarach mogą silnie odmienić życie ludzi. Na przykład upowszechnienie używania chloru w wodzie gwałtownie poprawia perspektywy zdrowotne dzieci i daje im szanse na wyższy dochód w przyszłości. Rodzice nie dodają chloru, bo ich kalkulacja finansowa nie uwzględnia zysków z takiego działania – ale w perspektywie całego społeczeństwa zyski mogą być ogromne.

Nie wszystkim podejście Duflo i Banerjee się podoba. Wspomniany na samym początku William Easterly twierdzi, że badania randomizowane i skupienie uwagi na poszczególnych politykach nie ma większego sensu, gdyż źródło złych polityk nie tkwi w niewiedzy ale w złych instytucjach publicznych, źle funkcjonującym systemie politycznym. Ta uwaga jest do pewnego stopnia trafna – co z tego, że na poziomie mikro możemy czynić coraz więcej dobrych rzeczy, jeżeli na poziomie makro nic się nie zmieni? Co z tego, że dzieci będą zdrowsze, jeżeli ze względu na złe instytucje gospodarka nie będzie się rozwijała i nie zapewni w przyszłości dobrej pracy dla tych dzieci?

Choć jednak uwaga Easterly’ego jest do pewnego stopnia słuszna i tonuje entuzjazm wobec możliwości pomocy biednym krajom, to trudno podważyć fundamentalny wniosek płynący z książki Duflo i Banerjee: posiadając większą wiedzę o zachowaniach ludzi, o bodźcach i motywacjach nimi kierujących, można uczynić znacznie więcej dobrego niż do tej pory. Easterly ma rację gdy twierdzi, że na poziomie mikro nie dokona się rewolucji – biedne kraje nie staną się zamożne bez fundamentalnych zmian instytucjonalnych, ale nie ma racji, jeżeli w ogóle podważa sens i efektywność działania na poziomie mikro. Jeżeli nie możemy sprawić, żeby ubogim było o 300 proc. lepiej, to nie znaczy, że nie powinniśmy podejmować starań, by było im choć 50 proc. lepiej. A kto wie, czy jeżeli będzie im o połowę lepiej, to czy sami nie podejmą starań o zmiany na poziomie makro…

Jest jeszcze inny wniosek płynący z książki „Poor Economics…“, mniej bezpośredni. Wiedząc więcej na temat motywacji zachowań ekonomicznych ludzi, możemy pomagać nie tylko ubogim, ale również bardziej zamożnym. Modyfikowanie instytucji społecznych coraz częściej może przyjmować formę drobnych ruchów, zamiast wielkich zmian. Jest w tym trochę postpolityki, czyli wiary, że władza to sprawne administrowanie, a nie rozwiązywanie konfliktów. Postpolityka nie oznacza jednak kresu polityki, ale wyodrębnianie nowych obszarów spod domeny polityki, nadawanie różnym dziedzinom i problemom bardziej technokratycznego wymiaru.

Ekonomia małej zmiany staje się na świecie coraz bardziej popularna. W swojej już słynnej książce „Nudge: Improving Decisions About Health, Wealth and Hapiness“ dwóch ekonomistów Uniwersytetu Chicago – Richard Thaler i Cass Sustein – pokazało, jak minimalne modyfikacje instytucji społecznych mogą doprowadzić do bardzo pozytywnych zmian w zachowaniach dużych grup ludzi. Tak jak sklepy skłaniają ludzi do odpowiednich wyborów lokując celowo towary na półkach w wybranych miejscach, tak władze mogą skłaniać ludzi do lepszych zachowań poprzez minimalne modyfikacje dostępnych możliwości. Ale to już będzie temat jednego z tekstów w przyszłości.

IM