Skończmy z naiwną wiarą, że świat swobodnie dryfuje w kierunku liberalno-demokratycznego porządku – ostrzegają dwaj wybitni brytyjscy intelektualiści, John Gray i Tony Judt. Ale czym tę wiarę zastąpić? Ich odpowiedzi są różne.
Różni ich bardzo wiele. John Gray był w latach 80. i 90. filozoficzną twarzą najpierw tatcheryzmu a później blairyzmu, podczas gdy Tony Judt uważał Tony’ego Blaira za niemalżę zdrajcę rujnującego socjalne zdobycze Wielkiej Brytanii. Gray to filozof, który wymyka się klasyfikacjom ideowym, zaś Judt to historyk o ewidentnie lewicowych skłonnościach. Gray skupia się na nakreślaniu granic racjonalnych projektów politycznych, natomiast Judt przejawia tęsknotę za społeczeństwem dostatnim i spokojnym. Gray wyglądałby na współczesnym wiecu politycznym jak kiszony ogórek w torcie, natomiast Judt mógłby rozpalać umysły młodzieży do działania.
Gray ostrzega przed nadmierną wiarą w moc zmieniana świata: „Problemy, z jakimi dziś się mierzymy, nie będą rozwiązane na mocy jakiejkolwiek decyzji. Dojdzie raczej do zmian, których nikt nie jest w stanie przewidzieć lub kontrolować“. Judt roztacza odważniejsze wizje: „Naszym dzieciom jesteśmy winni świat lepszy od tego, który odziedziczyliśm“.
Te wszystkie różnice są doskonale widoczne w ostatnich książkach obu autorów. „Milczenie zwierząt. O postępie i innych mitach“ (2013, tłumaczenie moje) Graya oraz „Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach“ (2010) Judta to dzieła zasadniczo odmienne. Inspirujące, ale w inny sposób, ciekawe, choć z innych powodów.
A jednak, mimo wszystkich różnic, obu autorów łączy jedna myśl, która skłoniła mnie, by napisać o nich jeden artykuł. Jest nią brak wiary, że świat z natury rzeczy zmierza ku lepszemu. W dużym uproszczeniu możnaby napisać, że jest to brak wiary w globalny, liberalny porządek budowany od czasów Margaret Tatcher i Ronalda Reagana. Lecz nie chodzi nawet o łatkę „liberalny“, a bardziej o to, jak głęboko we współczesnych ludziach zakorzeniło się przekonanie, że powoli, mozolnie, ale z coraz więszymi sukcesami budujemy od kilkudziesięciu lat lepszy świat. O wiarę, że gdzieś za horyzontem kryje się współczesne Eldorado polityczne, kraina spokoju i szczęśliwości, lub przynajmniej rosnącego dobrobytu.
Jako symbol takiej wiary najłatwiej przywołać Francisa Fukuyamę i jego „Koniec historii“, ale podobnych symboli jest znacznie więcej. Ben Bernanke, amerykański ekonomista i szef banku centralnego USA, dekadę temu mówił o „Wielkim Uspokojeniu“ („Great Moderation“), czyli wyeliminowaniu zagrożenia wielkich kryzysów. Richard Dawkins, brytyjski biolog, ogłosił, że Boga nie ma, a do poznania świata wystarczy nam nauka. Robert Kagan, amerykański historyk i politolog, przekonywał, że dominacja USA nad światem przynosi pokój i demokrację. Thomas Friedman, znany publicysta „New York Timesa“, przekonywał, że świat jest płaski, a granice geograficzne i kulturowe tracą na znaczeniu.
Takie opinie umiejscowiły się w masowej wyobraźni: świat jest spokojny, a nawet jak trafiają mu się konflikty wywoływane przez złych ludzi, to siły dobra muszą zwyciężyć. I co najważniejsze: świat zmierza do jednego celu.
Gray i Judt chcą zburzyć owo błogie poczucie nieuchronności dobrych rzeczy.
***
„Silence of Animals. On progress and other myths“ to nowe, wydane w tym roku, dzieło Graya, w którym wraca on do swoich starych tez, tyle że w formie lżejszej, mniej filozoficznej, a bardziej literackiej. Podróżuje w nim przez dzieła kultury, które odbiają jak w lustrze jego tezę: świat jest chaotyczny, a większość naszych wyobrażeń na jego temat to mity. I o ile rola tych mitów jest istotna w porządkowaniu wiedzy o świecie, o tyle niektóre z nich są wyjątkowo złe, gdyż kryją się za atrakcyjnymi maskami: jak mit samorealizacji (którego hasłem przewodnim jest: „bądź sobą“), a przede wszystkim mit o nauce jako metodzie odkrywania prawdy.
Cytuje Gray angielskiego pisarza Arthura Koestlera, który po okresie zafascynowania komunizmem zaczął demaskować totalitarną mentalność. „W młodości wydawało mi się, że wszechświat jest niczym otwarta książka zapisana równaniami fizycznymi i społecznymi pewnikami, podczas gdy teraz ukazuje się on niczm tekst napisany niewidocznym tuszem“. Ten niewidoczny tusz przewija się przez całą książkę Graya. Pojawia się w niej T.H. Hulme, poeta imagizmu, który uważał, że otaczający świat jest ekstremalnie trudno opisać słowami, gdyż słowa są tylko formą kompromismu między jedną osobą a drugą. Pojawia się Zygmunt Freud z niedającymi się pogodzić erosem i tanatosem. Spotykamy Robinsona Jeffersa, poetę, który widział wszechświat jako twór (proces) bezcelowy. Nad wszystkim unosi się myśl wyrażona przez samego Graya: „Kiedy akceptujemy, że świat nie ma określonego znaczenia, uwolniamy się z ograniczeń, które sami tworzymy (…). Stwierdzenie, że wokół nas nie ma niczego absolutnie istotnego może pozornie odzierać świat z jakichkolwiek wartości. Ale ta nicość może być naszym największym skarbem, ponieważ otwiera przed nami nieograniczony świat, który istnieje poz nami“.
Czy to ma jakiś sens polityczny lub ekonomiczny? Pytanie brzmi dość zabawnie, bo chcemy dopatrzeć się sensu u autora, który większość mainstreamowych wyobrażeń o sensie kwestionuje. Ale Gray to postać dla myślenia o polityce na tyle istotna, że za tymi literackimi wariacjami coś się oczywiście kryje.
Można przypuszczać, że za tym trudnym do przyswojenia buntem przeciw nauce, kryje się w tradycyjnie konserwatywna myśl: nie ogranizujmy życia na podstawie rzekomo naukowych, pozornie logicznych i ułudnie ponadczasowych norm. Nie ulegajmy utopii, zarówno socjalistycznej, jak i liberalnej. Nie wyznawajmy Marksa, ale zapomnijmy też o Hayku (którego swoją drogą Gray kiedyś podziwiał). Nie dajmy skusić się wierze, że świat można zmienić na lepsze w jakikolwiek oczywisty sposób. Bądźmy ostrożni. Nie bądźmy misjonarzami wielkich idei, jakkolwiek byłyby one szczytne. Wolność? Uznawać, że ludzie kochają wolność to jakby uznać historię ludzkości za niebyłą. Stąd już tylko krok do odrzucenia wielu współczesnych przekonań definiujących liberalny porządek.
Ale można też poprzestać na prostym stwierdzeniu, że Gray to po prostu pesymista.
Dość oczywisty problem, jaki pojawia się w tym miejscu, jest następujący: możemy odrzucić wielkie idee, czy naukowe mżonki, ale przecież jakiś fundamentów koncepcyjnych do podejmowania decyzji potrzebujemy. Tu Gray jest słaby. Działa raczej jak buldożer niszczący stary biurowiec, ale nie ma w nim kogoś, kto na miejsce ruiny postawiłby nową konstrukcję. To zresztą zarzut, który stawiają mu na Wyspach najczęściej: jest kontestatorem, nic nie buduje.
Judt jest w tym aspekcie lepszy, choć zapewne wielu wyda się bardzo kontrowersyjny.
***
Książka „Źle ma się kraj“ powstała w warunkach absolutnie nieprawdopodobnych. Judt dyktował ją asystentce będąc zupełnie unieruchomionym przez stwardnienie zanikowo boczne, na które zachorował w 2008 r. i które już dwa lata później doprowadziło go do śmierci. Z natury rzeczy nie są to wysublimowane eseje, pełne popisów erudycji – jak u Graya – a raczej manifesty polityczne o bardzo dobrym podkładzie historycznym i filozoficznym.
Nic nie jest nieuniknione, polityka i życie społeczne są jak najdalej od praw naukowych – ta myśl łączy Judta z Grayem. „Nic nie jest konieczne, ani nieuniknione. Komunizm nie musiał nadejść, nie było też powodu, dla którego miał trwać wiecznie; nie mieliśmy też jednak żadnych podstaw, by sądzić, że upadnie. Postępowcy muszą się pogodzić z nieprzewidywalnością polityki“.
U Judta postępowcy nie są jednak kategorią tak ogólną, jak i Graya, który zalicza do nich wszystkich wierzących, że dzięki nauce świat można uczynić lepszym. Judt uderza w bardzo konkretną grupę polityczną: neoliberałów, którzy zaczęli od lat 70. XX wieku dominować na anglosaskiej scenie politycznej, oraz ich wychowanków, takich jak Tony Blair czy Bill Clinton. Popełniają oni ten sam intelektualny błąd, jaki na początku XX wieku przytrafił się lewicy: wierzą, że światem rządzą naturalne prawa, które obywatele poszczególnych państw muszą po prostu powoli odkrywać. Między liberałami i marksistami paradoksalnie jest silny związek: „Podobnie jak bankierzy starej daty i neoklasyczni ekonomiści, marksiści uważali, że kapitalizm rządzi się prawami, których nie da się nagiąć ani złamać, w związku z czym próby wpływania na jego funkcjonowanie mijają się z celem“.
Wylewa Judt oczywiście gorzkie żale, które doskonale znamy z setek innych współczesnych tekstów, że neoliberałowie winni są kryzysowi, narastającym nierównościom, wyalienowaniu współczesnego człowieka od społeczeństwa itd. Argumentacja ta jest doskonale znana i myślę, że Judt nie wprowadza do niej nowych wątków. Pewne argumenty są słuszne, ale taki blame game nie za bardzo do mnie przemawia.
Co natomiast istotne, to postulat przywrócenia znaczenia polityce jako masowemu zaangażowaniu w sprawy wspólne. Smutna jest ocena współczesnej polityki: „Podczas długiego stulecia liberalizmu konstytucyjnego, od Gladestone’a po Lyndona Johnsona, zachodnimi demokracjami kierowali wybitni mężowie stanu. Niezależnie od poglądów politycznych Leon Blum, Winston Churchill, Luigi Einaudi, Willy Brandt, David Lloyd George i Franklin Roosvelt byli przedstawicielami klasy politycznej głęboko wrażliwej na zobowiązania moralne i społeczne. Pytanie, czy to okoliczności, czy też kultura sprawiły, że ludzie tego kalibru zajęli się polityką, pozostaje otwarte. Obecnie nie działa ani pierwszy, ani drugi czynnik. W sensie politycznym żyjemy na poziomie Pigmejów“.
Może to ocena nieco sentymentalna, może przejaw naiwnych marzeń. Ale trudno nie zgodzić się ze spostrzeżeniem, że współcześnie ludzie czują się bardzo oddaleni od polityki, która jest sprzedawana jako pole działań eskpertów. Trudno nie zgodzić się, że często politykę traktuje się jako proces dążenia do jedynego, racjonalnie uzasadnionego rozwiązania, zamiast jako proces walki o dobrze pojęte własne interesy. Nie chodzi oczywiście, by pozwolić działać wpływowym lobby, ale by wzbudzić w ludziach poczucie, że mogą walczyć o to, by żyło im się lepiej, bezpieczniej, dostatniej, spokojniej. Że polityka to pole do działania dla nich, a nie mitycznych specjalistów od zarządzania. A najważniejsza konstatacja to ta, że polityka odeszła od definiowania dobra wspólnego i przesunęła się w kierunku ochrony jednostek. Dotyczy to, co ciekawe, zarówno lewicy jak i prawicy. Ta pierwsza skupiła się na liberalizmie światopoglądowym, ta druga – na gospodarczym. A kto zajmie się społeczeństwem?
Judt oczywiście chciałby, żeby odrodzenie polityczne prowadziło do odrodzenia socjaldemokracji. Jest szczerze zaangażowany po stronie lewicy, ale jego najsilniejszym punktem jest to, że daleko mu do ideologizowania. Woła: walczmy o zmniejszenie nierówności, o szanse dla słabszych, ale nie podaje żadnych uproszczonych przepisów. Nie akceptuje wycofania państwa z życia społecznego, ale dostrzega jego słabości. Waha się między typowo lewicowymi postulatami, jak ograniczenie roli rynku w takich dzidzinach jak służba zdrowia czy transport, a bardziej liberalnymi rozwiązaniami, jak podniesienie wieku emerytalnego. Odrzuca Hayka, ale z pewną sympatią, bez pogardy typowej dla idowych „twardzieli“.
W jego lewicowym zapale jest coś z konserwatysty, kiedy dostrzega że radykalne rozwiązania nigdy nie są optymalne: „Wyzwoliliśmy się z założenia (…), że państwo gwarantuje najlepsze rozwiązanie wszystkich problemów. Obecnie musimy wyzwolić się z przeciwnego przekonania, że państwo – z definicji i zawsze – jest rozwiązaniem najgorszym“.
Ten cytat pozostawię zamiast mojego dalszego komentarza.
Ignacy Morawski