Obserwuję, że szybko rośnie liczba osób o bardzo liberalnych poglądach gospodarczych, które dostrzegają, że w narastających nierównościach szans między lepiej i gorzej zarabiającymi jest coś nie tak, ale jednocześnie boją się przyjąć jakiekolwiek postulaty, które pachną im lewicą lub nawet socjalizmem. Takie osoby powinny przeczytać „Płaca za pracę” Edmunda Phelpsa, Noblisty z 2006 r. Nawet jeżeli nie wszystko, co Phelps pisze, jest prawdą.
Phelps posiada wszystkie cechy, które osobom drżącym na dźwięk słowa lewica i kojarzącym każdy podatek z socjalizmem powinny przypaść do gustu. Uważa, że głównym motorem postępu jest przedsiębiorczość, że nadmierne zaangażowanie państwa w gospodarkę blokuje rozwój, podobnie zresztą jak wysokie podatki i pomoc społeczna. Gloryfikuje amerykański kapitalizm XIX wieku, pisząc, że były to czasy „raju na ziemi” (! – tak, naprawdę tak napisał). Co ważne, przyłożył rękę do detronizacji keynesizmu jako głównej idei ekonomicznej lat powojennych, kiedy na przełomie lat 60. i 70. współtworzył teorię naturalnej stopy bezrobocia, udowadniając, że polityką stymulowania popytu można w długim okresie podnieść jedynie inflację (jeżeli stopa bezrobocia jest poniżej stopy naturalnej). A w 2008 r. przekonywał, że keynesowski stymulus fiskalny w USA nie ma sensu.
Ale uwaga! Phelps uważa, że leseferyzm wcale nie prowadzi do optymalnych rezultatów ekonomicznych. Przekonuje, że oprócz tych, którzy dzięki pracy osiągają dochód pozwalający im realizować swoje cele i tych, którzy są nędzarzami wymagającymi jedynie wsparcia, są też ci, którzy chcą i mogą pracować, ale dla których rynkowa stawka ich płacy nie pozwala na realizację ich celów. Tą trzecią grupę trzeba nie tyle wspierać charytatywnie, co pomagać jej odnaleźć się na rynku pracy poprzez system wsparcia ich zatrudnienia. O tym właśnie jest książka „Płaca za pracę”. Jej główna teza jest następująca: w ostatnich kilku dekadach nastąpił wzrost rozwarstwienia między nisko zarabiającymi a klasą średnią, który prowadzi do narastania patologii zagrażających całemu społeczeństwu. Ponieważ przyczyny rozwarstwienia są niemal czysto ekonomiczne, a nie polityczne czy kulturowe, należy wprowadzić instytucje, które podbiją płace najmniej zarabiających, pozwalając im na rozwój osobisty i zwiększając wartość społeczną ich pracy. Taką instytucją jest dotacja do zatrudnienia osób z najniższych grup zarobkowych.
Phelps twierdzi, zupełnie zresztą słusznie, że praca ma ogromną wartość ponad wytwarzanie dochodu potrzebnego do przeżycia. Zapewnia samorealizację, pozwala na utrzymanie rodziny, posiadanie i wykształcenie dzieci, odnalezienie swojego odpowiedniego miejsca w społeczeństwie, tworzenie więzi społecznych. Od połowy XIX do połowy XX wieku rozwój gospodarczy w Stanach Zjednoczonych pozwalał coraz szerszym grupom społecznym na uczestnictwo w podziale dochodu poprzez zwiększanie wydajności pracy i osiąganie coraz wyższych dochodów. Jednak w drugiej połowie XX wieku to się zmieniło – płace najmniej zarabiających zaczęły stać w miejscu lub nawet spadać, co zaczęło prowadzić do narastania patologii społecznych, jak przestępczość, alkoholizm, czy rozpad rodzin. Phelps przekonuje, że to rozwarstwienie płac leży u źródła tych zjawisk, a nie, jak twierdzą konserwatyści, upadek moralności.
Noblista wymienia dość standardowy zestaw przyczyn, które prowadzą do obniżenia płac w grupie najmniej zarabiających. Po pierwsze, jest to wzrost roli technologii informacyjnych, które sprawiają, że wydajność pracy w coraz mniejszym stopniu zależy od cech fizycznych człowieka, a w coraz większym stopniu od możliwości przetwarzania dużych zasobów informacyjnych. Z tego powodu relatywna wydajność części pracowników wyraźnie maleje. Po drugie, globalizacja wywołała presję na płace w sektorze przemysłowym, gdzie wydajność i płace pracowników fizycznych były najwyższe. Globalizacja prowadzi również do spadku cen towarów przemysłowych w stosunku do usług, co również prowadzi do obniżenia płac. Po trzecie wreszcie, rozrost programów pomocy społecznej w drugiej połowie XX wieku obniżył bodźce do pracy i przez to obniżył wydajność części pracowników. Phelps twierdzi, że system pomocy społecznej jest źle zaprojektowany, ponieważ generuje bardzo wiele bodźców do pozostawania poza rynkiem pracy. Mam wrażenie, że cały fragment książki o pomocy społecznej jest trochę wstawką, która ma uspokoić konserwatywnego czytelnika, ponieważ jest w nim najmniej dowodów z danych czy badań na poparcie stawianych tez.
Remedium na niskie płace mają być dotacje do zatrudnienia osób pracujących w niskopłatnych zawodach. Jeżeli na przykład płaca w jakimś zawodzie wynosi 4 dolary za godzinę, to państwo mogłoby opłacać z tego 3 dolary. Phelps szacuje, że kosztowałoby to w USA ok. 400 mld dolarów rocznie, czyli – jeżeli liczył w cenach z daty wydania książki – około 3 proc. PKB. Program sfinansowany byłby z likwidacji innych programów społecznych oraz ewentualnie podwyższenia niektórych podatków. Autor twierdzi jednak, że w dłuższym okresie program byłby praktycznie samofinansujący się, ponieważ korzyści dla jakości siły roboczej i gospodarki przewyższyłyby koszty. Ze względu na wyższy popyt na pracę, płace osób najmniej zarabiających wzrosłyby, co w dłuższym okresie pomogłoby ludziom z niższych półek płacowych rozwijać się, lepiej realizować swoje życiowe cele, kształcić dzieci itd. itp., co choć częściowo ograniczyć wspomniane wcześniej patologie społeczne.
Czy pomysł Phelpsa jest dobry? Na pewno nakierowanie pomocy społecznej w jak największym stopniu na tworzenie bodźców, a nie jedynie leczenie ran wyrządzonych przez procesy rynkowe, jest słusznym kierunkiem myślenia. Dotowanie zatrudnienia wydaje się dobrym pomysłem. Aczkolwiek dwóch kwestii Phelps nie wyjaśnia i wydaje się, że znajdują się one poza zasięgiem jego myślenia. Po pierwsze, problem stagnacji płac zaczyna dotykać już nie tylko najmniej zarabiających ale również klasy średniej. O narastających nierównościach mówi się dziś nie tyle w kontekście różnicy między osobami nisko opłacanymi a całą resztą, ale między klasą średnią a zamożnymi. A dotacje do zatrudnienia większości pracowników naturalnie nie wchodzą w grę. Rozwiązanie problemu stagnacji płac klasy średniej może być dużo trudniejsze do rozwiązania. Po drugie, skoro wolny rynek nie przynosi pożądanych przez nas rezultatów w obszarze płac, to można domniemywać, że może nie przynieść ich również w wielu innych obszarach, jak edukacja, służba zdrowia, transport i inne usługi publiczne itd. itp. Gdzie są granice interwencji państwa w tych obszarach? Jaka jest generalna zasada dotycząca podziału kompetencji między rynkiem a państwem?
Jak się raz zasieje wątpliwość w skuteczność wolnego rynku, to później trzeba zebrać tego żniwo.
IM
Miałem okazję posłuchać Phelpsa, kiedy przyjechał na konferencję do Polski i zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. To jest ekonomista, który myśli jak rozwiązać problem, nie martwiąc się czy ktoś go przezwie neoliberałem lub socjalistą.
Podzielam Twoje wątpliwości co do rozwiązania, które on proponuje. Oprócz wspomnianych przez Ciebie powodów widzę w nim jeszcze inna lukę – a kto powiedział, że ludzie mogą mieć dochody jedynie z pracy. Mogą mieć też dochody z produktywnego majątku.
Nie czytałem książki, nie wiem czy Phelps w ogóle odnosi się do pomysłu „uburżuazyjnienia proletariatu”. Na pewno w indeksie książki nie ma Louisa Kelso, który bardzo sprytnie wymyślił jak praktycznie wdrożyć tę wcale nie utopijną ideę;-).
http://www.cesj.org/mwg-internal/de5fs23hu73ds/progress?id=kcNdyLagC6
Generalnie chodzi o to, że bank centralny ma dwie podstawowe stopy – „normalną” np. 4 proc. i „superobniożoną”, bliską zeru. Przedsiębiorstwa gdy chcą odnowić park maszynowy, kupić nowe komputery korzystają z kredytu, a nie kupują za gotówkę. No więc przypuśćmy, że istniejące przedsiębiorstwo potrzebuje kupić tira za 100 tys. EUR, który zwróci się po 5 latach i będzie służył jeszcze następnych 5. Może pójść do banku i dostać normalny kredyt za 12 proc. (albo i nie jeśli bank uzna że to zbyt ryzykowne).
Albo może skorzystać z innej możliwości. Załóżmy, że bank uznał, że kredyt na tira nie będzie zbyt ryzykowny. Wówczas bank “pożycza pieniądze” pracownikom na tira korzystając ze stopy superobniżonej w banku centralnym (wraz z rynkową marża, banki komercyjne konkurują o „superobniżone” kredyty), czyli 8 proc., a “w zamian” za TIRa pracownicy otrzymują nowo wyemitowane akcje przedsiębiorstwa na 100 tys. euro. Z dywidendy należnej pracownikom spłaca się raty do banku. Na końcu tego procesu, pracownicy, stają się współwłaścicielami przedsiębiorstwa – bez odkładania sobie niczego od ust. Cały proces jest dobrowolny – przedsiębiorca może pożyczyć pieniądze normalnie albo spróbować dogadać się z pracownikami.
Zastanawiam się czy to by nie było rozwiązanie dla Ukrainy…
„Obserwuję, że szybko rośnie liczba osób o bardzo liberalnych poglądach gospodarczych, które dostrzegają, że w narastających nierównościach szans między lepiej i gorzej zarabiającymi jest coś nie tak, ale jednocześnie boją się przyjąć jakiekolwiek postulaty, które pachną im lewicą lub nawet socjalizmem.” – ciekawa obserwacja. Chociaż odpowiedź „prawdziwych wolnorynkowców” na te problemy to przeważnie coś w stylu: mamy za mało rynku w rynku! To wszystko wina państwa! Byłoby inaczej gdybyśmy przywrócili standard złota! I tym podobne złote myśli 🙂
Fakt, że wiele podręczników od ekonomii i wykładowców przedstawia na przykład wpływ płacy minimalnej na zatrudnienie za pomocą jednego oklepanego wykresu, nie zwracając jednocześnie uwagi na kontrowersje związane z tym tematem, niejednoznaczne wyniki badań empirycznych itp.
Jeżeli chodzi o samo subsydiowanie płac, to jest to pomysł, który popiera wielu ekonomistów, często uważając to za lepszą alternatywę dla podnoszenia płacy minimalnej.
Jeżeli mówimy o bodźcach, to powyższy pomysł zachęca przedsiębiorców do specjalnego obniżania płac, tak by rząd jak najwięcej dopłacał a pracownikom wychodziło na to samo. W efekcie koszty publiczne byłyby wyższe a beneficjentem staliby się liberalni i wolnorynkowi przedsiębiorcy 😉